strach przed smiercia jest gorszy niz ona sama
Bywa że rodzina nie jest oparciem dla młodych ludzi, którzy w tym trudnym okresie potrzebują przede wszystkim zrozumienia, akceptacji i miłości. Część młodzieży wybiera więc ucieczkę od problemów zamiast stawić im czoła, a gdy lęk przed życiem staje się nie do zniesienia, kapituluje i rezygnuje z niego w ogóle.
Osobę cierpiącą na fobię stopniowo oswaja się z kontaktem z owadami aż strach spadnie do niskiego poziomu. Przy entomofobii stosuje się wyobraźnię, zdjęcia, wirtualną rzeczywistość lub realne egzemplarze. Co więcej, istnieją techniki ekspozycji. Polegają one na kontakcie z żywymi owadami, wyobrażaniu sobie ich lub zastosowaniu
Mówi się, że miłość jest najsilniejszym uczuciem na ziemi, jakiego może doświadczyć człowiek. Metaforycznie zwykło się mawiać, że jest ona nawet silniejsza od śmierci. Wskazywałoby to, że nawet po zakończeniu naszej ziemskiej wędrówki, ci, których kochamy, nadal będą nosić nas w swoim sercu. Niektóre teksty artystyczne, a nawet mitologie, wskazywały jednak na dużo
94 poziom zaufania. Witam serdecznie! Opisywane przez Ciebie objawy są dość niepokojące i wymagają diagnozy, aby ustalić ich dokładny charakter oraz przyczynę. Byłoby najlepiej, gdybyś zgłosiła się w tym celu do psychiatry. Psychiatra porozmawia z Tobą i w razie potrzeby zleci dodatkowe badania. W nasilonym lęku mogą pojawić
Po pierwsze, jednym z głównych objawów, które muszą wystąpić w konkretnej fobii, jaką jest w tym przypadku teofobia, jest niepokój lub intensywny lęk przed wszystkim, co dotyczy Boga i religii, a zwłaszcza przed możliwą karą boską. Co więcej, ten niepokój lub strach muszą być całkowicie nieproporcjonalne do rzeczywistego
Ou Rencontrer Des Hommes Riches A Montreal. Jeżeli czujesz Czaplo i czujecie ogólnie strach przed atakiem to niestety ale nerwica jest w was na całego Na tym strachu ona się właśnie opiera. Co do leczenia nerwicy to najważniejsze co to wziąć sprawy we własne ręce, czyli przyjąć jakby odpowiedzialność za wyzdrowienie na siebie. Bo ogólnie możemy wyliczać czy terapia powinna trwać rok, dwa czy 7 ale nie zmieni się nic dopóki to wyliczamy a tego nie robimy. Tak naprawdę ja też nie zgadzam się z założeniem, ze terapia to co najmniej dwa lata powinna trwać. Terapia będzie trwać tyle w ile sami będziemy potrafili rozpracować swoje lęki a dokładnie w ile będziemy potrafili przełamać strach przed atakiem paniki i innymi objawami. Tak samo jest z lekami, szczerze mówiąc nie rozumiem tego jak ktoś mówi, ze leków to na razie nie potrzeba brać bo sobie radzisz samemu. Co znaczy radzenie sobie samemu przy tym, ze trzęsiemy się na mysl przed atakiem? Czyli nie radzimy sobie. Ja też się zawsze oszukiwałem, mówiąc daję sobie radę bo jeden czy dwa dni były lepsze, bo jakiś czas nie było ataku, bo w pocie czoła wyszedłem tu i tam. Być może jest to radzeniem sobie w obliczu naszego zaburzenia, ale nie jest to zdrowienie, kiedy za kołnierzem czujemy zbliżający się atak i boimy sie go jak niczego na świecie. Czyli kiedy jest dobra pora na branie leków? Jak leżymy z rozdziawioną gębą? Nie jestem zwolennikiem psychotropów ale rada, że leki to ci nie potrzebne bo jakoś tam żyjesz to nie rada tylko "gwóźdź do trumny". Ogólnie ciężko jest mając nerwice się odnaleźć w tym całym leczeniu, bo najczęściej co się słyszy to to, ze pomóc sobie możesz samemu, albo trzeba przełamać strach itp. Do tego słyszy się o jakiś terapiach, których nazwy nam na początku nic nie mówią. Ale właśnie o to chodzi z tą odpowiedzialnością za swoje zdrowie psychiczne, zamiast poświęcać czas na hipochondryczne czytanki o rakach i innych chorobach można poczytać coś o terapii. Można poczytać o lekach antydepresyjnych, jak one działają, mozna poczytać czym się leczy nerwicę, Bo zostawianie wszystkiego psychologowi i psychiatrze i załamując ręce nie pomagamy sobie. Wiele osób czeka na wizyty u psychologa z nadzieją, że on coś powie, da jakąś radę, że nagle nerwica, ataki się skończą, niestety NIE MA CZEGOŚ TAKIEGO. Jak będzie coś podobnego to zostanie to nagrodzone nagrodą Nobla Jest tyle ciekawych i coś dających książek o nerwicach o pokonywaniu lęków, nalezy je poczytać, nie mówić, ze jest się już tym zmęczonym, iść na fotel do psychologa w nadziei wyspiewać wszystkie te najgorsze objawy i czekać na cud chyba. Powiem wam prawdę, to nic wam nie da, niepotrzebnie wydane pieniądze. Terapia 2 lata? Nic bardziej mylnego, terapia poznawczo-behawioralna zakłada o wiele mniej sesji, no chyba, że będziemy chodzić raz co drugi miesiąc Oczywiście można i 7 lat chodzić na nią, kiedy zaczynając terapię mówimy, że nie będziemy przełamywać ataków bo się tego za bardzo boimy i niech psycholog wymyśli inna metodę Jasne, ze są terapię co zakładają więcej lat na poczatku, analiza itp. I jesli ktoś uważa albo czuję, ze jego problemy psychiczne wynikają z problemów z dziecinstwa, brakiem miłości, problematycznymi rodzicami itd to dobrze jest i na taką terapię chodzić. Ale i tak uważam, ze jeśli męczą nas ataki paniczne i okropne lęki należy najpierw wyćwiczyć przełamywanie strachu i lęku przed tym aby to po prostu przestało się pojawiać. Czy jest to w ogóle możliwe? Tak jest. Ja ataków paniki już nie dostaję, czasem jeszcze przychodzi poczatek jakby ataku ale panika już nie wzrasta, dzięki powolnemu bardziej przełamywaniu poczułem się w końcu bezpieczny w obliczu ataków paniki i objawów nerwicy. To jest tak jak posiadanie tego tranxene, daje on poczucie bezpieczeństwa i coś jest lepiej, mnie to bezpieczeństwo rozwineło się we mnie. Czy wyzdrowiałem z nerwicy i problemów psychicznych całkiem? Nie, nie wyzdrowiałem. Kiedyś żeśmy rozmawiali o tym co znaczy wyzdrowienie. Są osoby, które chorują na nerwice mają ataki i tak naprawdę wystarczy im podjąć leczenie, i przy pozytywnym skutku po prostu zdrowieją, nerwica ich już nie dotyczy ale sa też ludzie, którzy nerwice mają jakoby we krwi, innymi słowy mają spartaczoną osobowość, od zawsze byli "tchórzami" przed chorobami, jako dzieci patrzyli czy rodzice oddychają (to tylko przykład), obawiali się ciągle czegoś, chorób, śmierci w większym stopniu niż rówieśnicy (bo obawia to się każdy). U tych osób jest gorzej trochę bo nawet po podleczeniu nerwicy, zauwazają oni, ze te objawy, ataki to tylko taki uboczny efekt ich całościowego problemu, ze są po prostu inni , ze i tak ciągle się boją tego czy owego. Jak z tym się uporać? Tego nie wiem, bo sam nalezę do tego doborowego grona. Nie mam ataków paniki, nie boję się objawów jak kiedyś, nawet depersonalizacja się zmniejszyła bo już mnie tak nie przeraża ale ciągle jest jakieś ALE. Ciągle idąc gdzieś coś załatwić okrążam budynek 17 razy zanim wejdę i jąkam się w środku bo stoi obcy człowiek, trzęsie mi się głowa, ręce, pocę się, ciągle licze wyrazy w nazwach, i cała masa różnych dziwactw. Ale jednak i tak się ciesze, ze lęki takie 24 godzinne juz nie sa dla mnie straszne ani ataki paniki, bo bez tego moge się skupić na poprawianiu innych swoich pojebców Nawet gdy wydaje ci się, że jesteś z tego drugiego grona, nie trzeba od razu wykrzykiwac pod niebiosa "dlaczego JA" itp. Po prostu pogódź się z tym, że masz taki problem i staraj się to zmienić, staraniem się zawsze się coś osiągnie. I nie pisze tego bo jestem już taki mądry i beztroski Jak kiedyś pierwszy mój psycholog powiedział mi podobne słowa co napisałem wyżej, to sobie pomyślałem "ty stara głupia pizdo co ty wiesz o lękach" Teraz myślę, że w dużej części miała rację, szkoda tylko, ze zajeło mi to 5 lat ataków paniki i lęku 24 na dobę aby to troche zrozumieć. Nie piszę tego też aby pokazać co to ja wiem i jaki jestem och i ach, bo doskonale wiem co to lęk, tego już nigdy nie zapomnę, wiem, że jest to straszne i bardzo bym chciał przekazać wam wszystkim to uczucie wewnętrznego bezpieczeństwa. Ale nie da się tego zrobić, naprawdę nie ma słów takich aby powiedzieć coś i było już dobrze i nerwica znika. Trzeba to przeżyć samemu, choćby najlepszy psycholog tłumaczył i dawał rady a my tylko słuchamy nic to nam nie da. W jednej książce kiedyś przeczytałem : "czytanie i słuchanie o sposobach radzenia sobie z lękiem i atakami paniki, nic nie da, jeśli nie będziemy tego ćwiczyli na sobie" I taka jest prawda. Czytajcie, poszerzajcie swoje informację o terapii, porównujcie co i jaka terapia dla was może być lepsza, co mozecie wziąć dla siebie, przecież można to zrobić, czesto wiecej czasu tracicie na czytaniu o rakach, zawałach, niepotrzebnie. Tak samo jest z lekami, można poczytać jak bardzo tak naprawde one psują nas samych, bo wiele osób się martwi, ze psychotropy niszczą osobowość,z mieniają itp. ostatnio przeczytałem taki tekst "czy jak zjesz kawałek czekolady to poprawia się nastrój"? Popraiwa się, cukier rośnie itd. A czy to zmienia nas samych? tak naprawdę to samo dotyczy leków antydepresyjnych, którymi leczy się nerwicę, one mają za zadanie poprawiać nastrój, nie zmieniaja niczego w nas. Owszem bywają skutki uboczne, nie mówię, że nie. Brałem około 13 leków to trochę wiem o nich. Ale i tak uważam, ze leki to nie jest wcale ostateczne zło, chociaż przyznaję, że terapia jest lepsza ale tylko pod tym względem, że możemy sami przełamywać lęki. Jednak połączenie leków i terapii może przyczynić się do jeszcze szybszego wyzdrowienia. Mam czesto, aż za często ciągle takie chwile kiedy ogarnia mnie płacz i niemoc, kiedy miałem dzień kiedy znowu głowa mi się trzęsła bo miałem rozmowe o pracy z kims obcym, bo musiałem wejśc do sklepu z tłumem i rece mi się trzęsły, bo przede mną jeszcze miliony takich prób, i tal naprawdę każdy dzień to jest dla mnie walka o normalność, mam ochote wtedy jebnąc sobie w głowę, ale skoro chce się zabić to równie dobrze moge spróbować tego czego się boję. Czas nie być całkowitym tchórzem.
Świat Kościół Wiara Inteligentne Życie Po godzinach Czytelnia Blogi Magazyn Wideo Magazyn 2020-04 (fot. Daria Shevtsova / Unsplash) 2 lata temu Dominikanie Kraków / Czy obecnie szczególnie przeżywasz strach przed śmiercią? Możesz sobie poradzić z takimi myślami przy pomoc konkretnego ćwiczenia. Potrzeba tylko zmiany perspektywy. Śmierć jest jak najbardziej moja, przynależy do mojego życia. Jak to zaakceptować? Posłuchaj: Tworzymy dla Ciebie Tu możesz nas wesprzeć. Tematy w artykule Więcej w: Wiara Podziel się linkiem do artykułu ze znajomym Rekomendowane dla Ciebie / Polecane artykuły
Dołączył: 2019-12-19 Miasto: warszawa Liczba postów: 62 27 grudnia 2019, 20:09 Kochani, czy to normalne, każdy tak ma czy ze mną jest cos nie tak?Mam w sobie paniczny strach przed śmiercią męża..niczego sie tak w życiu nie boje jak tego. Niczego. Jesteśmy młodzi, zdrowi, a ja potrafię sobie to wyobrażać kilka razy w tygodniu. Jak go przy mnie nie ma i dłużej sie nie odzywa, bo jest zajety w pracy, potrafię wpaść w panike, ze cos moglo mu sie stac. To jest moj najwiekszy koszmar, największy. Potrafię w nocy sie obudzic i sprawdzic czy jest i czy oddycha. Tak bardzo go kocham, ze nie umiem juz sobie wyobrazic, ze cos mogloby sie mu stac. To jakas paranoja, ktora mnie wykańcza. Potrafie sobie wyobrazic zycie bez innych moich bliskich, ale nie bez niego. Dołączył: 2010-01-03 Miasto: Panama Liczba postów: 10681 27 grudnia 2019, 20:22 Normalne to na pewno nie jest, ale mam dokładnie tak samo i również bardzo mnie to męczy. :/ Liandra 27 grudnia 2019, 20:25 Nie wiem czy aż takie nasilenie lęku jest dobre, ale od czasu do czasu chyba każdy je w którymś momencie życia też miałam taki niepokój, zupełnie irracjonalny-ciagle obawiałam się, że maż zginie w wypadku samochodowym w drodze do odsuwałam od siebie takie myśli i przeszło mi dość szybko. Jeśli ty masz ten lęk ciągle, to może warto poradzić się psychologa? awokdas 27 grudnia 2019, 20:26 ja tak mialam z praca taty, jako dziecko prawie codziennie w pewnym okresie czasu mialam koszmary, ze straci prace, tak sobie to wkrecilam, ze chyba "wykrakalam" w w efekcie sie to stalo (na szczęście wtedy zalapal sie na wczesniejsza emeryture). Wiec nie mysl o tym moze... Dołączył: 2018-10-07 Miasto: Liczba postów: 6774 27 grudnia 2019, 20:26 Też czasem tak mam ale staram się z tym walczyć , wiem że człowiek potrafi znieść więcej niż jest w stanie to sobie wyobrazić Dołączył: 2014-04-16 Miasto: Łódź Liczba postów: 19475 27 grudnia 2019, 20:32 Widzę że nie jestem w tym sama. Ptaky 27 grudnia 2019, 20:35 Też czasem tak mam ale staram się z tym walczyć , wiem że człowiek potrafi znieść więcej niż jest w stanie to sobie wyobrazićTrue Dołączył: 2009-11-11 Miasto: Melbourne Liczba postów: 15311 27 grudnia 2019, 20:52 Niestety też tak mam. Dołączył: 2010-02-15 Miasto: Forest Liczba postów: 3128 27 grudnia 2019, 21:21 Mam to samo, może nie aż w takim stopni, ale lęk jest spory i dzień w dzień się złapie na tym, że ma takie czarne myśli... bardzo męczące. Alicja19900 Dołączył: 2016-07-29 Miasto: Yeti Liczba postów: 1940 27 grudnia 2019, 21:38 Tez tak mam. Nie mogę słuchać bicia jego serca bo zaraz wyobrażam sobie że kiedyś tego dźwięku nie usłyszę i wpadam w panikę i ryczę. Boję się zarówno tego że zostanę sama w wielkim domu ma odludziu albo że on tam zostanie sam i że sobie nie poradzi... Załamka...
Strach przed śmiercią na ogół przychodzi z wiekiem. Żegnając bliskich z rodziny lub znajomych, często dociera do nas, że nie jesteśmy nieśmiertelni. Jednak reakcje na takie myśli są bardzo różne. Bywa, że lękprzed śmiercią wprowadza w nasze życie pewnego rodzaju ostrożność. Często jednak boimy się o życie osób nam bliskich, a nie nasze własne. Taka sytuacja jest o tyle trudniejsza, że rzadko kiedy możemy wpłynąć na sposób i jakość życia osób trzecich. spis treści 1. Istota lęku 2. Czy można przygotować się na śmierć współmałżonka? 3. Jak radzić sobie ze strachem przed śmiercią? 4. Jak wspierać umierającego partnera? rozwiń 1. Istota lęku Lęk jest normalnym składnikiem życia każdego człowieka. Jego wpływ na życie danej osoby zależy od wielu czynników. Ważną kwestią nie jest to, czy ktoś doświadcza lęku, czy nie, lecz w jakim stopniu i jak często to u niego występuje. Lęk może być zarówno destruktywny, jak i pomocny w działaniu człowieka. Przyczyną odczuwania lęku, zależnie od osoby, może być wszystko. Często wydaje nam się, że czyjś strach jest irracjonalny, bo odnosimy go do swoich procesów poznawczych. Są sytuacje, w których wydaje nam się, że dany człowiek nie powinien się czegoś bać i nie rozumiemy jego reakcji. W innym przypadku dajemy komuś pełne przyzwolenie, na odczuwanie strachu. W ocenie sytuacji lękowej, bardzo duże znaczenie mają przeżyte doświadczenia, jak i umiejętność realnego zagrożenia. Oglądając w domu film o pająkach, możemy stwierdzić, że się ich nie boimy. Zdanie jednak możemy zmienić, spędzając swój urlop w lesie pod namiotem. Tak więc wiele zależy od tego, w jakim stopniu czynnik wywołujący stres jest nam bliski. Wydawałoby się zatem, że w przypadku tematu śmierci, podobnie jak w przypadku strachu przed chorobą, wszyscy ludzie są w „strefie zagrożenia”. Każdy człowiek w jakimś stopniu zdaje sobie sprawę, że kiedyś umrze. Mimo to, nasze reakcje na ten problem są bardzo różne. Zobacz film: "Co wpływa na pewność siebie?" 2. Czy można przygotować się na śmierć współmałżonka? Śmierć bliskiej osoby to niezwykle dramatyczny moment. Jest przeżywany jako ogromna, potężna strata dla tego, który zostaje. Zwykle wcześniej mamy możliwość zauważyć jakieś symptomy, które wprowadzają w nas niepokój odnośnie życia naszego partnera. Tak się dzieje, w przypadku gdy nasz bliski przechodzi ciężką chorobę, lub jest już w zaawansowanym wieku. Teoretycznie w takim przypadku mamy czas na „przygotowanie się” do pożegnania z naszym bliskim. Według psychologów taka sytuacja, jest łatwiejsza niż wtedy, gdy śmierć kogoś bliskiego przychodzi w sposób niespodziewany i zaskakuje nas. Wśród czynników wywołujących stres, śmierć współmałżonka zajmuje pierwsze miejsce. To wyjątkowo ciężkie przeżycie, z którym trudno sobie poradzić. Może przerodzić się w depresję wymagającą pomocy specjalisty. Wiele zaawansowanych wiekiem małżeństw wprowadzają między sobą pewnego rodzaju „licytację” opowiadając sobie wzajemnie o tym, kto pierwszy umrze. Jest to pewnego rodzaju sposób na poradzenie sobie z niepokojem przed stratą współmałżonka. Dzięki temu łatwiej jest im wtedy mówić o własnej śmierci, bo tak naprawdę odczuwają niepokój przed tym, że zostaną sami. Wypierają informacje o możliwej rychłej śmierci bliskiej osoby. 3. Jak radzić sobie ze strachem przed śmiercią? Zwykle ze strachu przed śmiercią staramy się o niej nie myśleć. Natomiast wypieranie faktu, że śmierć istnieje może powodować jeszcze większe problemy. Jeżeli nie podchodzimy do śmierci w sposób świadomy, a zamiast tego zaprzeczamy jej istnieniu, to ta powodująca strach myśl nie znika, tylko wraca do nas w innej postaci, na przykład lęki, różnego rodzaju fobie, natrętne myśli czy koszmary senne. Zatem o śmierci trzeba myśleć. Można spróbować nadać jej filozoficzny, transcendentalny wymiar i w ten sposób niejako oswajać się z nią. Natomiast nie należy się nią zamartwiać. Pogodzenie się z tym, że w każdej chwili każdy z nas może odejść, daje możliwość życia chwilą obecną. To wspólne bycie tak należy traktować. Cieszyć się tym, co jest teraz. Im jesteśmy starsi, tym jesteśmy bliżej odejścia z tego świata. Jednak ciągłe, uporczywe rozmyślanie o nieuchronnym końcu jest zabieraniem sobie cennych chwil. W ten sposób niewiele zyskujemy. Wchodzimy w stany obniżonego nastroju. Zawczasu zaczynamy się żegnać z partnerem i z naszym życiem. W ten sposób nie dajemy sobie szansy na przeżywanie go do końca. 4. Jak wspierać umierającego partnera? Często zadajemy sobie pytanie, czy powinno się umierającemu mówić o tym, że wiemy o jego stanie. Są różne zdania na ten temat. Z jednej strony przyjmujemy, że dla dobra chorego, nie powinno się mówić o tym, jak ciężki czy wręcz beznadziejny jest jego stan. Wydaje się nam, że to jest zbyt przygnębiające dla umierającego. Z drugiej strony jednak świadome umieranie może być dla człowieka większą wartością, niż niespodziewana śmierć. Chory ma w tym wypadku czas, by pożegnać się ze swoim życiem i bliskimi. Potrzebujesz konsultacji z lekarzem, e-zwolnienia lub e-recepty? Wejdź na abcZdrowie Znajdź Lekarza i umów wizytę stacjonarną u specjalistów z całej Polski lub teleporadę od ręki. polecamy Artykuł zweryfikowany przez eksperta: Mgr Magdalena Boniuk Seksuolog, psycholog, terapeuta młodzieży, dorosłych i rodzin.
Prof. Zbigniew Mikołejko o tym, jak współczesna kultura zagłusza, a zarazem eksploatuje lęk przed śmiercią. Joanna Podgórska: – Często mówi pan o sobie – żartem, mam nadzieję – jako o starcu stojącym już nad popielnikiem. Ładnie to tak w czasach kultu młodości?Prof. Zbigniew Mikołejko: – Mówię tak dlatego, że chciałbym być młody, ale lata niestety zrobiły swoje, wyżłobiły mnie od środka, wyżłobiły mnie na zewnątrz, rozsypując coraz bardziej w pył. Jak wszyscy, boję się tego ostatecznego rozsypania. Ale też mam świadomość, że stojąc nad otchłanią, jestem do czegoś zobowiązany, inaczej moje życie byłoby bez sensu. Do czego?Do pracy, do prób myślenia, pisania, tworzenia, uczenia. Musimy bowiem – ja także – zadzierzgnąć sens, żeby nie popaść w absolutną niewolę śmierci. Ona przecież i tak nastąpi. Ale ważne jest to, co dzieje się między naszym wrzuceniem w świat, bez naszego zachcenia przecież, i wykopaniem ze świata, też bez naszej woli. Stoi więc przed nami zadanie nadania sensu, budowania pewnej rzeczywistości, symbolicznej i zarazem realnej, wspólnej z innymi, bo samotnie się tego nie da zrobić. Współczesna kultura nie chce o śmierci wiedzieć, tak, i nie. To paradoksalne zjawisko. Z jednej strony rzeczywiście lęk przed śmiercią jest tak wyolbrzymiony, że aż do przesady skrywany w praktyce społecznej, do przesady „wymywany” ze świadomości. To się objawia choćby w nieposyłaniu dzieci do tych, którzy umierają w hospicjach czy gdzieś w szpitalach. Nie zabiera się ich także na pogrzeby. Polityczna poprawność uznała nadto, że świadomość śmierci może zranić psychikę dziecka. Dokonuje się więc w jej imię na przykład cenzurowania baśni. Tak jak kiedyś „na użytek delfina”, czyli następcy tronu, cenzurowano literaturę z poważnych albo niebezpiecznych treści, tak dziś „czyści się” treści przeznaczone dla najmłodszych z obrazów zagrożenia i śmierci, by łagodzić lęki. Ale one i tak później przyjdą, a chronione przed nimi dzieci będą wobec nich bardziej bezradne. Dawniej baśń, opowieść, była ważnym narzędziem inicjacji – wtajemniczenia w najtrudniejsze problemy losu. I wiało z niej niekiedy grozą, ale też przygotowywała jakoś do wejścia w bolesne kręgi życia: chorobę, odrzucenie, śmierć, nieszczęście, cierpienie, walkę o przetrwanie, samotność, biedę. I nie zawsze te historie, w ich pierwotnym kształcie, kończyły się dobrze. A czasem zostały bez rozstrzygnięcia, jakby w zawieszeniu, zostawiając resztę samemu już losowi. A na czym polega druga część tego paradoksu?Na czymś, co można nazwać pornografią śmierci. Te same bowiem kultury, które tak lękowo podchodzą do umierania, jako czegoś nieestetycznego, niehigienicznego i szkodliwego dla psychiki, promują śmierć na ekranie, chłodnym okiem kamery patrzą na umierających i trupy. Te same kultury produkują gry, w których leje się krew i ma się kilkanaście żywotów. Popkultura, która przynależy do tego świata, bardzo żywi się śmiercią. Fascynują ją zombies, wampiry. Dawna kultura wiedziała z niezbitą pewnością, że takie stwory istnieją, lękała się ich jednak i budowała przeciwko nim rytualne bariery: modlitwy, wianuszki z czosnku, osinowe kołki wbijane w ciała wampirów czy obcinanie im głów. To była autentyczna walka z tym, co przychodzi z krainy śmierci, ze świata umarłych czy też nie do końca umarłych. Z głębi chaosu, zła i ciemności. Nasza kultura otwiera się natomiast na te sfery bardzo szeroko i czyni z nich rodzaj igraszki, rozrywki. A to nie obłaskawia śmierci. I to, że staje się ona przedmiotem taniej gry czy zabawy, traktowanie jej z jakby lekceważeniem i przelotnie, nie wymywa lęków. W pewnym momencie zresztą podobne infantylne fascynacje miną i przyjdzie stanąć twarzą w twarz z cierpieniem, z umieraniem cudzym i własnym. A nie mamy żadnych wzorców mamy tego, co miały dawne kultury. Istniały na przykład egipskie księgi umarłych, które były indywidualnie sporządzane dla ludzi elity. Ale były też i standardowe dla uboższych. Wszystkie jednak służyły temu, by oswajać i tworzyć techniki przygotowania, wkraczania w mrok ostateczny, przełamywania granicy między życiem a nie-życiem. Człowiek dostawał w ten sposób pewne uzbrojenie duchowe. Podobnie było z tybetańską „Księgą umarłych”, gdzie podana jest duchowa, głęboka nauka o stanach bardo – różnych pośrednich, także wkraczania w śmierć. No i także ze średniowieczną „sztuką dobrego umierania”, chociaż ona – owszem – miała na względzie zaświaty, ale była skierowana ciągle jeszcze na życie doczesne. Cała ta średniowieczna pedagogika strachu, związana ze śmiercią, mówiła bowiem, że należy żyć godziwie, pobożnie, unikać grzechu i bać się kary za grzech. Miała też ona w sobie bardzo mocne demokratyczne przesłanie, bo choćby w „tańcach śmierci”, w jej powszechnym triumfie nad żywymi, nikt się nie ostawał; od papieża po żebraka, od damy dworskiej po żołnierza, od mędrca po błazna – wszystkich czekał ten sam los. Od czasów oświecenia i romantyzmu coraz popularniejsza stała się natomiast tradycja spisywania ostatnich słów umierających i odlewanie masek pośmiertnych. Ta nowa faza kultury śmierci nasiliła się zwłaszcza w XIX w. i trwała do I połowy XX w. Ale i ona wygasła. Oznaczała inny już etap w dziejach zachodniego podejścia do śmierci: ten oddalony od wiary religijnej, od nieśmiertelności duszy. Próbowano zatem, choćby tylko fragmentarycznie, „unieśmiertelnić” jakoś ciało, zatrzymać je w jakiejś mierze tutaj – w sensie materialnym, fizycznym. Tak objawiała się „śmierć Boga” w kulturze nowoczesnej. No i odrzucenie idei zmartwychwstania, wskrzeszenia, wieczności. Christian Friedrich Hebbel, wybitny dziewiętnastowieczny pisarz niemiecki, notuje w swoich „Dziennikach” chociażby taki pomysł na historię o człowieku, któremu umarła ukochana: lata całe pracuje nad eliksirem życia, a kiedy go już wynajduje – jest noc i burza – wychodzi na zewnątrz i wylewa tę miksturę. A jedna z bohaterek „Draculi” Brama Stokera mówi, że gotowa jest wyrzec się zmartwychwstania, byle tylko ocalić świat przed wampirem. Od tych krwiopijców i innych bytów pośrednich, zawieszonych jakby między życiem a śmiercią – półtrupów, pięknych topielic, zombies – zaczyna się zresztą roić w ówczesnej kulturze wysokiej. I wybiera ona, nie przypadkiem, nie zmartwychwstanie w znaczeniu duchowym, lecz – i w literaturze, i w doświadczeniach naukowych z elektrycznością – eksperymentalną drogę doktora Frankensteina, „współczesnego Prometeusza” z zasłużenie sławnej powieści Mary Shelley. Warto o tym pamiętać, bo ciągle pozostajemy pod ciśnieniem tych romantycznych pomysłów. I odrzuciliśmy dawniejsze wzorce stosunku do śmierci. Czy to znaczy, że kiedyś łatwiej się umierało?Ludzie się oczywiście bali, bali strasznie – jak dziś. Ale przy całym lęku i cierpieniu związanym z porzucaniem świata mieli większą lub mniejszą pewność: tę związaną z wiarą w życie po śmierci. Nasza zdesakralizowana kultura to utraciła. Co jednak zabawne, próbuje używać quasi-naukowych metod, by się utwierdzić, że jednak „coś jest”. Miały temu służyć choćby głośne rewelacje dr. Raymonda Moody’ego i jego książka „Życie po życiu” z 1977 r., opisująca relacje osób, które przeżyły śmierć kliniczną i „stamtąd” powróciły. Tyle że śmierć kliniczna to metafora pewnej drastycznej fazy życia, a nie stan śmierci. Ze śmierci się nie wraca. Dlaczego dzisiaj wiara nie pomaga? Przecież nadal większość ludzi deklaruje się jako wiara ma różne funkcje, które nie zawsze wiążą się z tym, co można nazwać rzeczywistością metafizyczną, nauką o zaświatach. Z badań wynika, że istnieje duże rozszczepienie między wyznawaniem katolicyzmu czy prawosławia a wiarą w piekło, niebo czy życie po śmierci. Czy dla ateisty pocieszeniem mogą być słowa Epikura, że nie należy bać się śmierci, bo gdy my jesteśmy, jej jeszcze nie ma, a gdy ona jest, nie ma już nas?Jako niewierzący zdaję sobie sprawę, że to tylko zabawa słowna. Podobnie jak wszystkie pozostałe recepty Epikura na życie szczęśliwe, może poza tą, by się za bardzo nie angażować w politykę, zająć uprawianiem ogrodu i rozmową w nim z przyjaciółmi o rzeczach naprawdę ważnych i godziwych – z dala od zamętu właściwego dla życia publicznego. Zabawna jest, nawiasem mówiąc, zwłaszcza jego recepta, dotycząca choroby: że jak jest długa, to łagodna, a jak bolesna, to krótka. A wracając do leku na lęk przed śmiercią… To ładnie brzmi: gdy jesteśmy, nie ma śmierci, a gdy jest śmierć, to nie ma nas – ale mnie jakoś nie pociesza. A panią? być, po prostu. Myśl o tym, że świat, jak gdyby nigdy nic, będzie istniał po nas, jest trudna do nie do zniesienia. Nie mam wprawdzie w sobie jeszcze starczego zgorzknienia i widzę atrakcyjność tego świata, niezależnie od fikołków, które wyprawia obecna kultura czy polityka. I ciągle wierzę w jakiś ład, ale też lękam się o przyszłość. Przerażają mnie szalejące populizmy czy fakt, że wyzyskaliśmy już Matkę Ziemię do cna. Utkwiły mi w pamięci słowa Mieczysława Rakowskiego, z którym rozmawiałam w jego 80. urodziny, gdy czuł, że ostatni etap się zbliża: Wie pani, czego mi najbardziej żal? Że nie dowiem się, co było tego akurat nie żałuję. Wolałbym, żeby nie było jakiegoś dalej, tylko żeby było jak teraz. Mimo wszystko. Żeby ludzie chodzili po ulicach, kłócili się, pili kawę, robili zakupy, uprawiali sztukę, seks i – niech już będzie! – politykę. Żeby panowała pewna niezmienność. A wiem, że tak nie będzie, bo materialne podstawy naszego świata, takie choćby jak surowce, zaczynają się wyczerpywać w sposób gwałtowny. Może dalej będzie ciekawie, ale nie na darmo chińskie przekleństwo życzy nielubianemu człowiekowi, żeby żył w ciekawych czasach. Fajnie by było patrzeć na to z pozycji obserwatora, ale niestety będziemy w tym uczestniczyć. Zastanawiam się, czy myśl, że świat będzie istniał po nas, nie jest współcześnie jeszcze trudniejsza do zniesienia. Żyjemy w narcystycznej kulturze. Ludzie pompują sobie ego w mediach społecznościowych, dzielą się każdą chwilą i obrazkiem ze swojego życia, zbierają ten narcyzm jest specyficzny, bo on ogałaca z indywidualności. Popycha do tego, żebyśmy żyli życiem klonów. Robili te same selfies w tych samych miejscach, spędzali czas w ten sam sposób, kupowali te same przedmioty, które są obiektem masowego pożądania (ono samo zresztą jest dla nas produkowane w wielkich korporacyjnych machinach). To oznacza standaryzację życia, zderzenie wewnętrznej potrzeby bycia różnym z potrzebą bycia identycznym. A to w gruncie rzeczy oznacza rozpad wspólnoty. I tak oto przewrotnie, poprzez upodobnienie do wszystkich, dostępujemy samotności. Większy niż kiedyś jest w nas chyba też lęk przed kontaktem z umierającym. Jakby śmiercią można było się umierający jest tak radykalnie inny i tak radykalnie nam obcy, że przeraża stokroć bardziej. Kiedyś ludzie chorowali i umierali w domach. Nasz higieniczny świat trzyma to w ukryciu, za ścianami i parawanami. W kulturze zachodniej w ogóle zwiększyła się odległość między ludźmi. Pomijając młodych, którzy jak zawsze mają skłonność do życia w grupach Laokoona, dystans – ten ukryty wymiar, o którym pisał Edward T. Hall – jest bardzo duży i stale się powiększa. Niby jesteśmy stłoczeni, w skali świata jest nas coraz więcej, ale świat zachodni mocno separuje nasze ciała. Zobaczmy, co się dzieje z naszą cielesnością w przestrzeni: budujemy środki szybkiej komunikacji, mijamy się w szybkich samochodach, zamykamy się w mieszkaniach i osiedlach. Już w XVIII w. wynaleźliśmy zamki zamykające wnętrza na klucz od wewnątrz. To był bardzo symboliczny moment. Nasze ciała są bardzo mocno chronione przez konstruowanie dystansu, który nas od siebie odgradza. A stosunek do ciała modeluje wszystkie inne typy relacji międzyludzkich, także nasz stosunek do śmierci. Na to nakłada się kulturowy wymóg, by ciało było wiecznie młode i doskonałe. Skoro ciało stare jest brzydkie, to tym bardziej odrażające jest ciało w stanie agonii. Wstrząsnęła mną afera, która wybuchła parę lat temu w Poznaniu. Panie, które ja uparcie nazywam „wózkowymi”, zaprotestowały, ponieważ ich córki miały na basenie wspólną przebieralnię ze starszymi paniami i oglądały brzydkie, stare ciała. Matki te nie chciały dopuścić do świadomości, że człowiek starzeje się, brzydnie i zbliża się ku śmierci. Nie chciały, żeby ich dzieci się o tym dowiedziały. Kontakt z człowiekiem umierającym jest trudny, bo budzi lęk przed śmiercią. Ale czy nie wynika też z tego, że nie wiemy, jak się zachować, bo nikt nas tego nie nauczył?Na to nie ma recepty. Bo co powiedzieć? Stary, przykro mi, że umierasz? Nie bardzo wiadomo, jak zachować się, gdy drugi człowiek jest cierpiący, a bywa, że przy tym agresywny, zły czy odpychający. Czasem stykam się z osobami, które dowiadują się o chorobie, która je niebawem wyniszczy – i zaczynają nienawidzić świata i ludzi. Poza tym umieranie wiąże się z tym, że człowiek wymaga pomocy w rzeczach związanych z przykrymi, dojmującymi objawami naszej cielesności, która zaczyna nas przerażać. Ja sam wiem, że nie mógłbym i nie potrafił pracować w hospicjum. Byłoby to dla mnie nie do zniesienia. Istnieje odpowiedź na pytanie, czy lepiej umierać wśród ludzi czy w samotności?Zawsze umieramy w samotności. Obecność bliskich niczego nie zmienia?Zastanawiam się nad tym, czego ja bym chciał. Bo chyba tylko tak można odpowiedzieć. Właściwie nie jestem pewien. Myślę, że do pewnego momentu chciałbym być z bliskimi. A na jakimś etapie, żeby zajęli się mną „technicy od umierania”: lekarze, personel medyczny, ludzie obcy. Myślę, że można by to podzielić na dwie fazy. W tej pierwszej chciałbym, żeby mi towarzyszono, ale ta ostateczna powinna być fazą samotną, choćby dlatego, by nie skazywać bliskich na jeszcze większe cierpienie. Poza tym w tym ostatnim momencie chciałbym zostać sam ze sobą. Na zawsze. rozmawiała Joanna Podgórska *** Rozmówca jest filozofem i historykiem religii, kierownikiem Zakładu Badań nad Religią w Instytucie Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk. Autor prac naukowych i książek, „W świecie wszechmogącym. O przemocy, śmierci i Bogu” (2009), „Żywoty świętych poprawione ponownie” (2017).
strach przed smiercia jest gorszy niz ona sama